To już trzeci artykuł z serii „Opowieści z Barki”. W tym cyklu bohaterowie zamieszkujący janowski DPS snują opowieści o wojennych czasach i nie tylko. II wojna światowa była strasznym i traumatycznym przeżyciem. Jak było – wiemy z historii. Ale każdy z bohaterów tego cyklu reportaży przeżył ją inaczej i inaczej zapamiętał. Bo nie ma dwojga takich samych ludzi i takich samych losów. Każde życie, to nasycenie faktów historycznych innymi emocjami, indywidualnymi przeżyciami, wyborami – często trudnymi, determinowanymi przez nienormalny czas, jakim właśnie była wojna. Czuję się w obowiązku rozmawiać z ludźmi, którzy przeżyli i pamiętają. Trzeba utrwalać ich wspomnienia, aby ocalić je od zapomnienia i ku przestrodze dla potomnych żeby nigdy więcej nie powtórzył się taki straszny czas.
Wobec powyższego kolejny raz udałam się do „Barki” na wywiad. Czekała tam na mnie starsza pani; powitała mocnym, niemal męskim uściskiem dłoni. Byłam pod ogromnym wrażeniem jej bogatego słownictwa, kwiecistej mowy i wielkiej witalności życiowej. Choć to w tej chwili 89-letnia, schorowana kobieta, to wciąż wielce żywotna i nadal młoda duchem.
(To będzie raczej zbiór luźnych scenek niż uporządkowana chronologicznie opowieść. Pamiętajmy, że Pani Maria w trakcie wojny była małym dzieckiem i tak, a nie inaczej zapamiętała ten czas. Jako zbiór zdarzeń, które nie były przeze mnie weryfikowane pod względem prawdy historycznej. Przedstawiam je tak, jak mi opowiedziano; jako osobiste wspomnienia).
Posłuchajcie zatem opowieści Pani Marii Leśniewskiej.
Urodziła się 02.04.1934 r. we wsi Majdan – Grabina, w gminie Zakrzówek, powiat kraśnicki. Miała dwóch młodszych braci. Jej rodzice prowadzili niewielkie gospodarstwo rolne. Ojciec z zawodu był cieślą; budował domy z drewna. Matka zajmowała się domem i dziećmi. Kiedy wybuchła wojna, mała Marysia miał zaledwie 5 lat. Tak wspomina ten moment: „W domu było radio na kryształek, a w nim komunikat władz, brzmiący mniej więcej tak: Uwaga, uwaga! Wybuchła wojna! Niemcy nadchodzą! Nie damy ani guzika od munduru.” I nadeszli. Z bombami, z czołgami, z nalotami samolotów i seriami z karabinów. A naprzeciw stanęło Wojsko Polskie; na koniach i z szablami. I choć duch w narodzie wielki, a serce do walki ochotne, nietrudno było sobie wyobrazić, jak to się skończy. Pani Maria pamięta rzesze uchodźców. Wozy, konie, pieszo – ludzie pakowali, co mieli najcenniejsze i uciekali na wschód. Niemcy siłą zajęli teren, regularne wojsko polskie rozbrajało się w lesie. Pani Maria wspomina, że do ich domu przyszedł żołnierz, który prosił o byle jakie cywilne ubranie w zamian za mundur, uzbrojenie i żywność. Zresztą, okoliczna ludność dość chętnie chadzała do lasu i brała, co żołnierze zostawili. Dla jednych taka „zdobyczna” broń to było poczucie bezpieczeństwa, dla innych pewny wyrok śmierci, bo Niemcy srogo za to karali. Polacy dopiero mieli się o tym przekonać…
Inne wspomnienie Pani Marii dotyczy akcji zorganizowanej przez nazistów przeciw okolicznej ludności, nie tylko żydowskiej. Mówi, że „polowali na ludzi, jak na zające”. Zresztą, była świadkiem niejednej takiej sytuacji. Szła z rodzicami na zakończenie roku do Kościoła. Niedaleko zabudowań dosłyszeli serie z karabinów. Mama kazała się ukryć. Ponoć strzelano do ludzi za nieoddanie kontyngentu. Tym razem strzelano, ale na porządku dziennym były łapanki i wywózki do obozów koncentracyjnych albo na roboty w głąb Rzeszy, a z takiej „wycieczki” mało kto wracał. Wspomina też inną nazistowską akcję, kiedy do wsi przyjechali SS-mani w dwunastu samochodach, po sześciu żołnierzy w każdym. Ktoś im doniósł, że tu ukrywają się partyzanci. Zabili wówczas dwudziestu jeden mężczyzn, a wieś na długo pogrążyła się w żałobie.
Po Niemcach nadeszli Sowieci i otworzył się kolejny krąg piekieł na ziemi. Wszechobecne były gwałty, grabieże i zniszczenia. Ciarki miałam na plecach, kiedy tego słuchałam. Co innego czytać w książkach, a co innego rozmawiać z naocznym świadkiem tamtych zdarzeń.
Pani Maria wspomina, że jej rodzice pomagali potrzebującym, choć sami niewiele mieli. Kiedy przyszedł głodny – nakarmili. Oczywiście, nie mówili o tym głośno, a już na pewno nie w obecności dzieci, ale mała Marysia była bystra i szybko odkryła ten sekret. Mama zawsze piekła dużo chleba, który jakoś znikał, choć sami tyle nie zjadali. Tata często wychodził do lasu z jakimś zawiniątkiem, kiedy tylko zaszczekał pies i kiedyś córka poszła za nim. Kiedy ojciec się zorientował, że ma towarzystwo, począł okropnie głośno kaszleć i w ten sposób dał znać brodatemu, zarośniętemu człowiekowi, by ten uchodził w las. Córce powiedział, że to była „Południca” ( wg wierzeń Południca ukazywała się zazwyczaj w postaci zjawy kobiety, z workiem na plecach, do którego porywała dzieci – przyp. redakcji).
Pani Maria opowiedziała mi też o pewnej akcji mieszkańca swojej wsi, który postanowił „pójść na rabunek do Żyda w Studziankach, a ten Żyd miał sklep. Za to rabuś miał na gębie pończochę, którą zdjął żeby się napić kompotu”. Żyd go poznał i na drugi dzień został powieszony przez nieznanych sprawców; Żyd, znaczy. Nie rabuś.
Inna scena: rodzice Pani Marii w ukryciu hodowali prosię. W odwiedziny zaszedł do nich znajomy, ciut się zasiedział i mama w porę nie nakarmiła świni. A prosię jest „niesekretne”, jak mówi Pani Maria; odezwało się. Znajomy zerwał się do wyjścia w te pędy, a mama wskoczyła na rower i pojechała ściągnąć męża z pracy do domu. Obawiali się, że ktoś przyjdzie im to prosię odebrać, więc jeszcze tego samego dnia je ubili i sprawili, a znaczną część mięsa sprzedali, zostawiając sobie tyle, ile potrzeba. Ślady po uboju ojciec zamaskował obornikiem. Wieczorem zaś przyjechali jacyś mężczyźni na koniach i rzekomo chcieli je przechować w stodole, a sami kręcili się po obejściu nasłuchując czy się świnia odezwie. Świni nie usłyszeli z wiadomych względów, więc odjechali po pewnym czasie, a następnego dnia tenże znajomy, który im „nadał temat”, spacerował z ręką w temblaku i twarzą w kolorach tęczy. Tacy byli ludzie i takie były czasy. Długo jeszcze o tym rozmawiałyśmy.
A jak potoczyły się dalsze losy Pani Marii? Ano, wyszła za mąż. Ma dwoje dzieci; córkę, która ułożyła sobie życie w Belgii oraz syna po dęblińskiej „Szkole Orląt”, w tej chwili w stopniu pułkownika w stanie spoczynku. Śpiewała w chórze w Żytomierzu, z którym zwiedziła kawał świata, pracowała zawodowo, a obecnie jest mieszkanką naszej „Barki”.
Oto dobiegł końca kolejny artykuł z cyklu „Opowieści z Barki”. Jak się okazuje, nasz janowski DPS to prawdziwa skarbnica wiedzy i historii. Niebawem ukaże się kolejny tekst z serii.
Tekst: Kamila Strykowska-Momot
Foto: arch. rodz.