Kpt. Jan Orsza-Matysek; bohaterski pilot z okresu II wojny światowej

Okres II wojny światowej był tragicznym w skutkach i traumatycznym czasem w dziejach Polski i świata. Przy okazji wielu rocznic i świąt narodowych przywołuje się nazwiska wielkich dowódców z tamtych lat, jak: Piłsudski, Sikorski czy Haller – kojarzymy je natychmiast. Ale co z wieloma cichymi bohaterami nieznanymi szerszemu gronu?    Co z tymi, którzy na pierwszej linii frontu oddawali życie za wolność Ojczyzny?

Jedną z takich postaci jest kpt. Jan Orsza-Matysek; nasz lokalny bohater. Godny syn tej ziemi. Kim był? Jaki był? Oficjalny życiorys opublikowany na stronie internetowej www.polishairforce.pl nie zdradza zbyt wiele, więc najlepiej będzie dać mu przemówić we własnym imieniu. Zapytacie zapewne: w jaki sposób? Za pomocą jego osobistego dziennika, któremu zawierzał swe myśli i nadzieje oraz opisywał wojenną codzienność. Z kart pamiętnika wyłania się obraz człowieka wykształconego, elokwentnego, obytego z piórem, ceniącego wolność i Polskę ponad wszystko. Nawet ponad własne życie. Do tych zapisków udało się dotrzeć dzięki pomocy rodziny Jana Orszy-Matyska. Doniosłą rolę odegrał tu Pan Henryk Sosnówka ze Zdziłowic, dla którego Jan był bratem jego babci – Marianny. Za pośrednictwem Pana Henryka nastąpił kontakt z Panią Marianną Michalik z Sopotu, będącą  w posiadaniu dziennika, dla której z kolei Jan był stryjem (tzn. bratem jej ojca – Feliksa). Inna gałąź rodziny – tym razem z Lublina, tj. pani Anna Dąbrowska, wywodząca się w prostej linii od drugiego z braci Janka – Aleksandra, dostarczyła nigdzie dotąd niepublikowane zdjęcia bohaterskiego pilota.

Zatem od początku.

Jan Orsza-Matysek urodził się 16 lipca 1911 r. w Zdziłowicach w województwie lubelskim. Był najmłodszy z rodzeństwa. Miał dwóch braci – Aleksandra i Feliksa oraz siostrę Mariannę. Aleksander zginął pod koniec wojny zastrzelony w 1944 r. przez Niemców w okolicy Szastarki; Marianna zmarła na zapalenie opon mózgowych – także w czasie wojny, którą – jako jedyny z rodzeństwa – przeżył tylko Feliks.

Janek uczył się w Gimnazjum Towarzystwa Szkoły Średniej w Janowie Lubelskim.   W 1932 r. zdał maturę i wstąpił do wojska. Na jesień tego samego roku wstąpił do Szkoły Podchorążych Piechoty w Ostrowi Mazowieckiej i po 3-letniej nauce otrzymał promocję oficerską na stopień podporucznika w `35 r. Do 1939 r. przebywał w 15. Pułku Piechoty  w Dęblinie, gdzie zetknął się z lotnikami, co popchnęło go do zgłoszenia się do służby w lotnictwie. W Centrum Wyszkolenia Lotnictwa nr 1 zrobił kurs obserwatorów lotniczych. Tuż przed wybuchem wojny, latem `39 r. przydzielono go do 1. Pułku Lotniczego w Warszawie. Po przeszkoleniu na dwusilnikowych bombowcach PZL.37 ŁOŚ, trafił do 211 Eskadry Bombowej. W ramach mobilizacji w ostatnich dniach sierpnia `39 r. eskadrę przeniesiono do Ułęża, przy czym lotniska zmieniano jeszcze wielokrotnie podczas wojny,    o czym Orsza-Matysek pisze w swym pamiętniku. Wspomina także swojego ŁOSIA, którego nazwał imieniem „Wanda” na cześć tajemniczej kobiety, której roli w życiu Orszy nie udało się ustalić. Może to być krewna z rodziny, a może dziewczyna – to drugie jest bardziej prawdopodobne, bo ponoć żadna z gałęzi rodziny nie zamieszkiwała okolic Dęblina.

Swój żołnierski dziennik Matysek zaczął prowadzić dnia 3 listopada 1939 r., będąc już na obczyźnie. Po kilku początkowych akapitach pisze tak: „Najwięcej jesteśmy dłużni lotnikom niemieckim za atakowanie bezbronnych kobiet i dzieci. (…) Chciałbym być nieśmiertelnym na okres wojny, by móc odrobić za siebie i innych”. Pisząc te słowa nie wiedział, że niewiele mu życia zostało.

Dnia 8 września załoga Matyska wystartowała jako pierwszy samolot eskadry z zadaniem przelotu z Gnojna do Ułęża. Na trasie został celnie ostrzelany przez polską obronę przeciwlotniczą i uszkodzonym samolotem wylądował na lotnisku docelowym. Kpt. Matysek pisze o tym w swoim pamiętniku pod datą 5 listopada 1939 r. (był już wtedy we Francji). Całą sytuację wspomina tak: „Poleciałem pierwszy. (…) Widziałem wokół palące się miasteczka, wioski i lasy. (…) W powrotnym locie spotkaliśmy się z bardzo silnym ogniem własnej artylerii i ckm. (…) Lecieliśmy na wysokości 800 m. Jak zwykle pokazałem plut. Kazimierczakowi pikę. W pewnej chwili wydało mi się, że już jesteśmy za blisko ziemi. Spojrzałem na pilota, był blady i miał mocno zaciśnięte usta. Myślałem, że dostał i nie panuje nad maszyną. Zacząłem mu pomagać w odpychaniu sterownicy. (…) Prawie nad samym lasem maszyna wyszła i lecieliśmy spokojnie. Przy lądowaniu znowu małe niepowodzenie – nawaliła dętka (mogła być przestrzelona) i ŁOŚ został unieruchomiony. Nie było wesoło. (…) Samolot tak nie może pozostać, bo rano może być odkryty i zbombardowany lub zapalony. Zapuściliśmy silniki i przy pomocy ludzi podkołowaliśmy pod lasek i dobrze zamaskowali. Spałem przy samolocie. Tej nocy Ułęż został całkowicie ewakuowany. (…) Wymontowaliśmy koło i czekaliśmy. (…) Bardzo obawiałem się o los samolotu, nie chciałem go podpalać. Niemcy byli po drugiej stronie Wisły. W Kozienicach mieli jakąś bazę. Było tam trochę czołgów, kilka dalekosiężnych armat. Chłopaki twierdziły, że pod Kozienicami lądowały jakieś samoloty. (…) W Dęblinie pustki, żadnego właściwie wojska. Obrony Twierdzy samorzutnie podjął się ppłk. z Zajezierza [przyp. autora: „ppłk. z Zajezierza” –  w domyśle, gdyż zapisek dotyczący tego fragmentu w dzienniku jest nieczytelny] z dywizjonem artylerii i z maruderami piechoty. Ucieszyli się kiedy się dowiedzieli, że jest ŁOŚ. Chcieli żeby im odszukać tę artylerię, która ich niepokoiła i zbombardować. (…) W Ułężu siedziałem przez 9,10 i 11 wrzesień”.

Dopiero 12. udało się naprawić ŁOSIA i załoga mogła wrócić na lotnisko 211 Eskadry, przy okazji samorzutnie, bez rozkazu bombardując niemiecką kolumnę zmotoryzowaną. Kpt. Matysek ciekawie i z pewną swadą pisze później o tamtych wydarzeniach: „Radość moja nie miała granic, gdym ujrzał naszego technicznego ppor. Ungera majstrującego przy samolocie. Poskarżyłem mu się, że w Twierdzy potrzebują pomocy, a tu nie ma bomb. Zrobił na mnie duże oczy. Okazuje się, że w lesie jest cały skład setek. Już o zmierzchu zaczęliśmy je zwozić. (…) W żaden sposób we czterech nie mogliśmy ich podwiesić. (…) przywiozłem samochodem siedmiu tęgich chłopów, którzy ładowali jak stara obsługa. Ok. 23:00 pojechaliśmy z Ungerem do Dęblina. Ja po dyspozycje do Twierdzy, on po paliwo. W Twierdzy prosili, aby im zbombardować dalekosiężną artylerię, która gdzieś miała stanowisko pod Kozienicami i stale zmieniała swoje stanowisko – i o ile się da – zapalić wioskę niemiecką (nazwy nie pamiętam) nad Wisłą. (…) Już świtało gdyśmy wrócili na lotnisko. Obsługa była gotowa. (…) Lecieliśmy na wysokości 500 m. Była mgła, nie było mowy o wykryciu tej artylerii nie znając jej miejsca położenia. (…) W pewnej chwili na szosie Kozienice – Radom ok. 5 km od Kozienic zauważyłem ok. 20 czołgów w marszu na Radom. Podaję Kazimierczakowi znak i jazda za Wisłę. Piszę na dykcie od map szosa Kozienice 300 m i przekazuję Kazimierczakowi. Pilot przeczytał i robi zwrot. Przesuwam celownik do oporu i poziomuję. Patrzę – już widać kolumnę. Przed samolotem zaczynają błyskać białe dymki i czerwone ognie. Nalatujemy jakieś 50 m. w prawo, nie mogłem wyrzucić, bo seria byłaby w lesie. Nalatujemy jeszcze raz, modlę się o dobry nalot. Sekunda, dwie – nitka celownika jest pośrodku szosy, kolumna czołgów coraz bliżej, naciskam pistolet. W pewnym momencie widzę bomby w powietrzu, a następnie gdzie były czołgi – dosłownie kupę ognia. (…) Zostało mi dwie bomby. W tym czasie kpr. Kowalski Bernard podaje mi jakieś znaki. Patrzę w dół – cegielnia, a obok niej słupki ognia. (…) podaję pilotowi znak nalotu. (…) Muszę przyznać, że jest to bardzo zdyscyplinowany pilot, inny bez rozkazu dawnoby już robił ślizgi i kosił. Kazimierczak czekał na rozkaz. Pokazuję mu poleć w dół. Pikuje i nad samymi drzewami wyciąga ŁOSIA. W tym samym czasie kpr. Wanciszewicz wrzeszczy, że samolot uszkodzony. Przyznaję, że się tym spłoszyłem, a widząc szybkość ponad 400 km myślałem, że Kazimierczak na pełnym gazie ciągnie na lotnisko Ułęż. Okazuje się, że Kazimierczak pruje na Włodzimierz. (…) Po wylądowaniu byłem bardzo zmęczony. Samolot dostał szrapnelem w płat przy kadłubie. Mechanicy do wieczora musieli go łatać”.

Po tych wydarzeniach Matysek nie latał już bojowo. Wspomina, że dnia 17 września 1939 r. około godz. 17:00 dowódca dywizjonu otrzymał rozkaz przekroczenia granicy i lot do Czerniowiec na terenie Rumunii. Pisze o tym tak: „Do ostatniej chwili, t.j. aż do przekroczenia granicy wierzyłem w zwycięstwo jak w Boga. (…) Z chwilą jednak przekroczenia granicy podświadomie zdawałem sobie sprawę, że jest źle. I taki żal mię chwycił za gardło, że z piersi wydobyło się łkanie. Każdy z nas przelatujących granicę czuł to, co czuje dziecko, gdy go z domu wypędzą. Z drugiej strony ten gniew bezsilny i ten żal bezmierny tych, którzy może najbardziej bezinteresownie kochali swoją Ojczyznę”.

Jesienią `39 r. Matysek przez Rumunię przedostał się do Francji, gdzie do czerwca 1940 r. czekał na przydział do jednostki bojowej. Ciężko znosił bezczynność. To właśnie wtedy zaczął pisać swój pamiętnik. Po upadku Francji ewakuował się dalej do Wielkiej Brytanii. Po szkoleniu na Battle`ach i kursie w szkole nawigacji trafił  w kwietniu `41 r. na kurs zgrywania załóg na Wellingtonach. W sierpniu 1941 r. wraz z załogą zameldował się w 300. Dywizjonie Bombowym „Ziemi Mazowieckiej” na lotnisku Hemswell.

Dziennik kpt. Jana Orszy-Matyska kończy się zapiskami z dnia 03 listopada 1940 r. Jedne z jego ostatnich słów, które mogłyby być mottem dla każdego żołnierza:

„Żyjemy w dziwnych czasach, a wolność naszej Ojczyzny odsunięta na dalszy plan. Boże chroń naszych, którzy są w kraju. Już nic dla siebie nie chcę”.

Dalsza część losów naszego bohaterskiego pilota znana jest z informacji zamieszczonych na wspomnianej już stronie pn. „Polskie Siły Powietrzne w II wojnie światowej”; i tak: na swój pierwszy lot bojowy  Orsza-Matysek poleciał nocą z 26/27 sierpnia `41 r. – zadanie: zbombardować doki i okręty we francuskim porcie Le Hevre. Potem kolejno: Boulogne, krążowniki w Breście, Brema, Hamburg, Kilonia, Emden, kilkukrotnie pancerniki „Scharnhorst” i „Gneisenau”, Kolonia, Düsseldorf. Trzykrotne naloty na Essen i Kilonię dały mu „honorowe obywatelstwo” tych miast, zgodnie z tradycją polskich dywizjonów bombowych.

Do stałej załogi Matyska należeli: sierż. Władysław Zalejko jako pierwszy pilot (zastąpił go potem por. pil. Józef Kuśnierz), drugi pilot ppor. Franciszek Malec (następnie por. pil. Jan Urbaniak); radiotelegrafista kpr. Jan Orlewski i strzelcy: plut. Aleksander Hupało i sierż. Franciszek Bay.

Wszystko szło zgodnie z planem aż do feralnej nocy z 17/18 kwietnia 1942 r., kiedy to kpt. Matysek wystartował z zadaniem zbombardowania Hamburga. Miał to być jego 23 lot bojowy. Od momentu startu nie było o nim nic wiadomo, a samolot nigdy nie wrócił do bazy. Przypuszcza się, że został zestrzelony przez niemiecki nocny myśliwiec, a cała załoga zginęła. W chwili śmierci kpt. Jan Orsza-Matysek miał zaledwie 31 lat, a jego ciała nigdy nie odnaleziono.

Dekretem z dnia 22 czerwca 1942 r. Naczelny Wódz – gen. Sikorski – odznaczył go Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari (nr 9476); trzykrotnie nadano mu także Krzyż Walecznych, dwukrotnie Medal Lotniczy i Polowy Znak Obserwatora (nr 350).

My dzisiaj również pragniemy uhonorować jego bohaterską walkę o wolność Ojczyzny i dlatego powstał mural, który dziś uroczyście odsłaniamy. Chociaż w ten symboliczny sposób możemy oddać hołd kpt. Janowi Orszy-Matyskowi, który oddał życie byśmy żyli  w wolnym kraju. Autorem tego wielkoformatowego malowidła jest Krzysztof Biżek, a powstało dzięki staraniom Janowskiego Stowarzyszenia Regionalnego, które postarało się   o dofinansowanie projektu od Ministra Obrony Narodowej.

Tekst: Kamila Strykowska-Momot

foto: arch. rodzinne

  • zachowano oryginalną pisownię w cytowanych fragmentach pamiętnika;
  • wszystkie przypisy pochodzą od autorki tekstu.